poniedziałek, 6 grudnia 2010

zimne rozważanki


Lato przychodziło czasem wcześniej niż zwykle, otwierając nam drzwi wyobraźni, byliśmy przesiąknięci smrodem kanałów, w których żyły Żółwie Ninja, 1001 gier in 1 na Pegasusa, gumą balonową, lizakami z gwizdkiem, oranżadą, komiksami z kaczorem donaldem i oddechem enigmatycznego zachodu, który znaliśmy z serialu o Alfie, z którego rozumieliśmy tylko tyle, że zgrzewka 7up'a w puszkach w lodówce u nich jest czymś normalnym. W kiosku nie chciano nam sprzedać zapałek i marzyliśmy o wszystkim, co było tematem przewodnim naszych rozmów w czasie szkolnych przerw i podwórkowych kłótni,które obligowały nas do nadużywania zwrotów - ekstra, wow i czadowo. Wracaliśmy z nich z wielkimi, szczerbatymi uśmiechami, zmęczeni, zdyszani, rozczochrani, cholernie brudni nie wiadomo od czego, posiniaczeni, głodni, z wiecznie pozdzieranymi łokciami i kolanami, w podartych koszulkach i podziurawionych trampkach, to była wojna- wojna którą codziennie kończyły nasze mamy wykrzykując przez okna informacje o zbliżających się kolacjach.

Niewiele później znów przychodziło lato, przyzwyczajając nas do rozbudzania wyobraźni. Właściwie nie zmieniło się nic poza tym, że teraz myśleliśmy o koncertach Nasa , o osiedlowych pięknościach, o World is Yours- Tonego Montany, krzyczeliśmy "W imię zasad skurwysynu!", asystowaliśmy Jordanowi w meczach, kiedy enbiej leciało jeszcze w dwójce, paliliśmy pierwsze dżointy u Fryca, bo to my byliśmy największymi skurwysynami życia. Każdy z nas z najpiękniejszą kobietą świata chciał odjechać w stronę zachodzącego słońca, majac na wszystkich wyjebane. Chcieliśmy już zawsze mieć te 16 lat.

Świat się nie zmienił, to my się zmieniliśmy, chowając się w uczelniach,w boksach biurowców, za granicami, za więziennymi murami i ogrodzeniami monarów. Naszą religią stał się hajs. Odkryliśmy, że na świecie jest bieda, że czasem trzeba stanąć przed półką w sklepie i zastanowić się czy stać nas na ten droższy papier toaletowy. Zmieniliśmy się kiedy, któregoś lata, stwierdziliśmy, że to nie ma sensu. To był dzień, kiedy staliśmy się dorosłymi,a to kurewsko niebezpieczne.

sobota, 4 grudnia 2010

Tik-tak.


Urodziłem się w blasku światła 100 watowej żarówki, rzucanego przez metalową, PRL'owską lampę, żując cynamonowego Big Reda, między chrzęstem temperowanego HB, a monochromatycznością papieru Canson'a, w cenie 21 Polskich, nowych złotych,oraz 45 groszy, za 50 arkuszy, z niesmakiem wiecznego rozczarowania wymówkami ludzi, między kanapką z szynką, zawiniętą w celofan, a walkmanem Sony z kasetą Nas'a, z permanentnym bólem prawej skroni, płynąc od błękitu twoich oczu, przez chaotyczny kurz wypełniający klatki schodowe, pełne dzieciaków inhalujących się butaprenem w latach 90', zapinając wrzynające się w klatkę piersiową pasy bezpieczeństwa Fiata Panda, w kolorze czerwieni pierwszego krwawiącego kolana, po widowiskowym upadku z roweru górskiego, do złota niewielkiej Montany Cans, zdobiącej nocą ściany dworca mokołajów; i z powrotem- odurzony musującym winem w trzecie urodziny, przyglądając się co rano w lustrze swoim wypranym oczom, po nocach spędzonych z książką,lub rozmowach o niczym, w podrzędnych knajpach zadymionych dymem pierwszego Marlboro Light, ze zjednoczonych Niemiec, wypalonego w krzakach za szkołą, tuż przed pocałunkiem w policzek dziennikarki, ówczesnej dolnośląskiej telewizji regionalnej, z dręczącym kacem, przechodząc z miejsca na miejsce, od czasu pierwszego oberwania po pysku, uczucia adrenaliny na huśtawkach, zapachu świeżo mielonej kawy i dotyku mokrego,morskiego piasku pod stopami,przez ekstazę ciał skręconych rozkoszą wspólnego spazmu, do powietrza przesiąkniętego twoim cudownym zepsuciem, unoszącego się nad ugniecioną trawą, na którą mam uczulenie wiosną, z tłem czerni skandynawskich lasów nocą, zdjętym ze sztalug resztek, mojej wypłukanej absyntem wyobraźni. Będę to czuł, nawet kiedy zapomnę, a czas usunie pamięć, równomiernym zimnem tarcia gumki, bo w niej wciąż Twoja skóra będzie jasna, ciągle będzie pachniała cukierkami, a moje niezgrabne palce ciągle będą się po niej ślizgać tą samą trajektorią co zawsze. Każde z nas, czegoś oczekiwało od życia, bo do kurwy nędzy, miało do tego prawo. Wiesz, to nie było aż tak dawno temu, ale sam już czasem nie wiem, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę.

Zamach na przeciętność.


Nie był typem intelektualisty, chyba częściej niż książki czytał złote mysli na popękanych kafelkach kibli. Żył jak każdy: między "przed chwilą" i "zaraz", przygwożdżony trzydziestoletnim gwoździem teraz. W zardzewiałym klimacie,posiadając książeczkę zdrowia, dowodzącą jego zaszczepienie na tężec. Jeździł poobijanym golfem, do którego udało mu się wspólnymi siłami ze szwagrem zamontować spoiler, oraz alufelgi z allegro. Podobno gdzieś pracował, ale trudno powiedzieć gdzie. Codziennie przed pracą brał prysznic, zjadał parówki wieprzowe z Lidla, nakładał na wygolonego irokeza nieco żelu, wciskał się w poprzecierane, wyblakłe dżinsy,bluzę w paski i mokasyny, stwarzające wrażenie bazarowego każualu. Po godzinach kupował pierwsze edycje niskonakładowych singli puszczanych na rynek. Podobno miał tego całą piwnicę. Mówił, że kolekcjonuje przyszłą fortunę. Załamał się dopiero kiedy przeczytał w National Geographic, że kompakty rozkładają po 25 latach. Przestał kupować single i przestał kupować National Geographic.
Jego dziewczyna - była tlenioną blondynką, średnio ładną i średnio zadbaną, poznali się na imprezie. Na pierwszy rzut oka wyglądała na kogoś, kto na pulpicie może mieć tapetę z Maćkiem Zakościelnym, prowadzi fan bloga Tańca z Gwiazdami i słucha radia Eska w winampie, ale w bliższym kontakcie sprawiała wrażenie nawet inteligentnej, podobno otarła się o licencjat z administracji. Od tygodnia próbowała mu wmówić, że zaszła w ciążę. Kiedyś będzie czyjąś doskonałą byłą-żoną. Kiedy odeszła wywietrzył tylko pokój i odkapslował ciepłego kenigera. Był zadowolony z siebie, szwagier obiecał załatwić mu pracę w Londynie.

Wychodząc z klatki wcisnął play w ajpodzie. Wybrał "Bittersweet Symphony". Wczuł sie w kawałek.Idąc miał wyjebane na wszystkich, chciał poczuć się jak Ashcroft w clipie.

Zebrał wpierdol już na pierwszym rogu.


czwartek, 2 grudnia 2010

Studio.


W Studiu wszystko było jasne. Jasne kosztowało 3,50, a lighty po 0,50 groszy każdy. Jasne było z Republiki Czeskiej, a lighty z Ukrainy. Ale nikt się nie skarżył, szczególnie, że browar w innych melinach potrafi kosztować życie, a w Studiu - uwierz! - niezmiennie trochę ponad 3 polskie nowe. Kiedyś było tu kino, ale teraz.. Paaanie..Ameryka. Każdy Krystynę znał, każdy szanował, wiedział gdzie to jest? co to jest? i za ile?

Posiłek w takim miejscu jest jak strzał w stopę, znam jednak takich, co próbowali. Na przeciwko siedział zalany w trupa Tygrys, jedząc zapieksa z majkrofali, zalanego złotym tłuszczem i popijając piwskiem, głośno rozprawiając się z bogactwem lokalnej treści gastronomicznej. Tygrys, nie wiedzieć czemu, zawsze wychodził z domu w białym, wiekowym garniturze i mokasynach, nawet jeśli było to picie z puszki pod warzywniakiem, zaczesywał przetłuszczone, siwe włosy grzebykiem trzymanym w butonierce i podrywał wszystkie ekspedientki na popowicach, na "szefową" "kierowniczkę" i inne zwietrzałe,pijackie metody.

- Przepyszne kurwa! -Krzyknął do talerza.

- tylko te pierdolone święta. - burknął bekiem Tygrys, gładząc się po wydętym brzuchu.
- pierdolone... - powtórzył za Tygrysem od niechcenia Dzidek. Sprawiał wrażenie jakby kosztowało go to całą dzienną energię.
- a pani, pani Krysiu, też anty święta?
Krystyna kończyła właśnie napełniać kufel z kija i wywracając wzrok, postawiła go na przed nimi na blacie z taką siłą, że aż dziwne, że nie pękł w podstawie.
- dobrze, już dobrze pani kierowniczko! - Tygrys machnął przepraszająco do Krystyny wycierającej wierzchem nadgarstka piane z lewego oka i odwrócił sie z powrotem.
- wyżej sra jak dupę ma - szepnął profesorskim tonem, wycierający jednorazówką blat Dzidek.
- wyżej sra... - nagle zatrzymał sie w pół jakby niemrawo, orientując sie co i przed kim zamierzał powtórzyć...
- no, no, no... - mruczał patrząc przepraszająco w stronę Krystyny za barem...
- co jest tobie też popuściła szpary? - krzyknął na całą salę Dzidek. Był pijany. Na trzeźwo w życiu by sie tak nie odezwał. Bał sie Krystyny - jak wszyscy z resztą - bo w końcu to ona zarządzała zeszytem rozłożeń płatnych w ratach. Tygrys przez dłuższą chwilę wraz całą klientelą wpatrywał się w niego wzrokiem a'la Eastwood. Wszystko ucichło. Dzidek chwycił piwo i odszedł w stronę stolików, chcąc usiąść przy ostatnim niezajętym. Nie zdążył, zarobił z centrali i wyłożył się jak długi na parkiet, licząc gwiazdy. Wyrzucono go "społem". Po chwili wrócił z czerwieniącym się powoli okiem i krzyknął coś niezrozumiałego w drzwiach. Wyleciał z ryjem obitym jeszcze mocniej - tak jak w "300" Millera - armia na skinienie palca gotowa zginać. W tym przypadku nawet bez skinienia. Najśmieszniejsze, że mógł to być każdy z nich, nie przeszkadzało im to jednak jeszcze raz wyrzucić go na mróz.
Krystyna jednak miała to wszystko w dupie. Przynajmniej udawała. Nawet nie spojrzała.

Po pięciu minutach wszystko działo się podobnie.

Co chwila wchodzili "gracze", siadali na taboretach, wrzucali dwójaka i wciskali. Wciskali. Papieros. Wciskali. Potem portfel okazywał się być pusty, następowało krótkie "eh kurwa..może jutro" i następni i następni. Inni wychodzili regularnie upuścić zalegający mocz pod pobliskie balkony, gdyż toaleta męska już 4 rok jest "czasowo zamknięta", jak później się okazało- ze względu na funkcję magazynową, bo nie było gdzie trzymać beczek z piwem. Cyrkulacja powietrza była niezachwiana, w środku nie zdążyło się nawet zastać. Było i tak zimno.
Wszedł Roman, a właściwie wypełnił sobą to miejsce. Był potężny. Ubrany w kraciastą kurtkę z kożuchem wokół szyi i czapkę z nausznikami. Wyglądał jak drwal z Alaski. Kurtka podkreślała krepą budowę ciała i szerokie bary, a za duże rękawiczki, wydłużały optycznie jego ręce do kolan, nadając mu groteskową, małpia sylwetkę. Co było najcharakterystyczniejsze to wyjątkowo krzywa morda, przez co wszyscy wołali na niego "Bokser". Przez jakiś czas utrzymywał nawet, że trochę trenował w Gwardii, ale wypadek w pracy.. no i dał szansę młodym.
Od wejścia pokazuje palcami, że zamawia dwa, Krystyna zawsze się upewnia, kiedy jest już przy barze, bo Roman 15 lat przepracował lokalnym zakładzie przemysłowym na Fabrycznej i w prawdzie miał już tylko te wspomniane wcześniej dwa palce. Kciuk i serdeczny, ze świeżym śladem po zdjętej obrączce.
- dwa tak?
- uhmm - /Uhmm było tym, co najczęściej padało w tym miejscu. Przebijało z górą nawet klasyczne "kurwa". "Jeszcze raz?" - "Uhmm". "To samo?" - "Uhmm". "Kurwa znowu się puściła?" - "Uhmm". "Na zeszyt?" - "Uhmm" ... Ok, tutaj trzeba było być rentownym. Nie każdy mógł tak uhmmować przed Krystyną./
Krystyna odkapslowała butelkę i postawiła na serwetce przed nim. Nie zdążyła postawić drugiego, a ostatnim co zostało z pierwszego była piana, która wycierał rękawem z ust.
- jak święta Bokser? - zapytała z autentyczną troską. Była to jedna z nielicznych osób które lubiła.Roman nie wiedział specjalnie co odpowiedzieć
- jak to święta... - odpowiadając w końcu - kolorowo - dodał, po chwili reflektując się że mogło to zabrzmieć zbyt na odpierdol
- mój spił się już przed wigilią, rozwalił pół zastawy ustawiając na stole... myślałam ze skurwiela uduszę... jak kolorowo to chyba dobrze...
- niezupełnie - roztarł zimne policzki, przysuwając się w stronę kaloryfera- wracałem z roboty. klasycznie. zielono, żółto, czerwono, a potem już tylko niebiesko.
- ile?
- niecały promil... - odpowiedział, powstrzymując pięścią nadchodzący bek po piwie. Krystyna poklepała go współczująco po ramieniu i odeszła dalej nalewać.
Zebrała się już spora kolejka, odliczająca właśnie grosz od grosza. Widać było, że sporo im brakuje
- Władek! - powiedział jeden z nich - Zrób tak, żeby było dobrze! - i wypchnął jednego z nich w kierunku spodziewającej się zaraz padnących słów Krystyny za barem.
Pewnie, że najlepiej jak jest dobrze. Stolik w cieniu, przy ścianie oklejonej zdjęciami Carlsberga, koło zbierającego kurz fikusa jest zawsze zajęty. Zwykle przez Mariana, odwróconego do wszystkich plecami. Marian a.k.a. Śmieć-Men. Jedyne czego nienawidził to pastwienia się nad oparami z dna. Potrafił powtórzyć to po kilka razy w ciągu dnia. Był strasznym nudziarzem, nikt go nie lubił... Chyba, że jego matka dostała akurat rentę. Podchodził właśnie do lady. Z kieszeni udało mu się wysupłać na prawie całe piwo. Niewiele brakowało.
- 40 groszy Antek. - zwrócił się błagalnym tonem.
- spierdalaj - uciął Antek i odwrócił się z powrotem do baru
- Romuś - tu już bez większej nadziei.
- nalej mu - powiedział Roman, patrząc na cycki Krystyny.
- życie mi ratujesz - wykrztusił, prawie płacząc ze wzruszenia - jestem twoim dłużnikiem.
- ale bierz to i spierdalaj - dodał Roman, kiedy zobaczył jak ten zaczynał rozsiadać się obok niego. Wszyscy mieli tu podstawowe instynkty. Wyczuwali gdy ktoś był przy sianie, jak krwawiącą zwierzynę, dosłowniej - jak rekiny krew.
Dziś jest tu inaczej, sala dla niepalących, bilard, wymyślne stoły góralskie i bambusowe maty. Zmieniła się nazwa,wystrój, menu, zmienili klienci, wspomnienie zostało.
Soundtrack http://www.youtube.com/watch?v=UyC7-vTO0mk
Tygrys jest nawet na YT: http://il.youtube.com/watch?v=VaJce6DwN_4

wtorek, 9 listopada 2010

Z rozmów o niczym.


Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy to ja wróciłem do wódki, czy raczej ona do mnie, ale w tych sprawach chyba niczego nie możemy być pewni. W każdym razie wróciliśmy do siebie, jakoś tak na krótko i oto siedzieliśmy razem w jednej z tych ciemnych, miejskich knajp, gdzie każdy zna każdego, a barman wie zawsze co dla kogo. Ja w koszuli, ona we mnie, przemyślnie ukryta w krwiobiegu. Krwiobieg to jedno ze słów, których nauczył mnie mój ulubiony raper Mezo, który oprócz tego pokazał mi jak żyć, strzelać i pieprzyć i że najważniejsze to widzieć dobro.
Prócz wódki z redbullem, która ożywczym ciepłem rozlała się po moim organizmie i wraz z krwią szumi w mojej skroni, w knajpie jest jeszcze ktoś, pełniący od lat funkcję mojego sumienia.Nie ma to większego sensu, gdyż gruncie rzeczy jestem tak samo wysoce moralny, ale moja spaprana psychika sprawia, że muszę wysłuchiwać kolejnego monologu. To część tej części mojego życia – od tego pierwszego razu, gdy zalani w trupa wiedliśmy poważną, pijacką rozmowę, z której nic nie zapamiętałem. Kiwam głową, zaciągając się papierosem, i słucham – bo zawsze słucham z uwagą - ale myślę o czymś innym. I to tyle. Najgorzej jest,kiedy stać cię na wszystko. Mam dziś wszystko, czego chcę, ale nic, na czym by mi zależało.
Milczy, patrząc na mnie badawczo. Gaszę więc papierosa, otwieram usta i pozwalam słowom płynąć. To moja metoda rozmawiania. Czasem przynosi rezultat, czasem nie.

Wstaję, całuję ją w policzek i zakładam kurtkę, zwyczajowo stawiając kołnierz.
- Wiesz, że przypominasz mi mnie? - pytam.
Uśmiecha się lekko, odstawiając pokal na blat baru.
- Dziękuję.
Odpalam papierosa, chowam paczkę do kieszeni skórzanej kurtki, wypuszczam kłąb dymu.
- To nie był komplement - mówię w drzwiach i wychodzę na ulicę, zanurzając się w brudne, tętniące życiem serce miasta.
Choć wciąż jest jesień, dla mnie właśnie zaczęła się zima.
Żegnaj i witaj, jak zawsze.

niedziela, 10 października 2010

Cyrk jednego klauna.


Jest już późno, piszę. Znów wita mnie Wrocławska jesień, dochodzi czwarta, ja mrużę oczy jeszcze bardziej niż zwykle,a to pisanie jest trudne, mozolne i nieprzyjemne, niczym powolne otwieranie starych ran, nacinanie zardzewiałym nożem ciała centymetr po centymetrze. To nie był łatwy rok,choć tak naprawdę żaden nie jest. Jednak ten szczególnie. Mógłbym napisać o tylu rzeczach, o których nie wiesz, a mówiąc że mnie znasz, rzucasz pychą przed siebie w przestrzeń. Z osiemnastki zostały mi już tylko zdjęcia, dużo się zmieniło, nikt nie powiedział mi jak żyć, kiedy wyruszyłem w drogę po raz pierwszy, nikt nie mówił jak ogarnąć wszystko po powrocie, jak wpłynie na moje zdrowie z pozoru drobna kontuzja, nie usłyszałem nic,kiedy rzuciłem szkołę. Studia architektoniczne dały mi chroniczny kaszel po wypaleniu 10 tysięcy sztuk Marlboro Light,przyczyniły się do wypicia 3 tysięcy kubków Tchibo i połknięcia półtora tysiąca tabletek przeciwbólowych.. nie powiedziałem nic, kiedy zmarł mój dziadek i do dziś nie mam odwagi iść na jego grób. Kiedy moja siostra wzięła ślub z człowiekiem z Maroko, nic kiedy zamieszkali ze mną, nic gdy wyjechali na stałe, nic gdy zaszła w ciążę. Nic gdy przyjaciele zapomnieli o wszystkim co ważne,kiedy jeździliśmy po drodze na 2 pasy najebani, chcąc zrobić ze sobą cokolwiek, bo nic nigdy nie było tak obojętne, a z lipca nie pamiętam więcej niż 2 dni, kiedy wyjechałem drugi raz, gdy leżałem w Szwecji,gdy przepiłem w tydzień kilka tysięcy,gdy nie goliłem się przez 2 miesiące, kiedy E. bierze rozwód nic nie powiem,bo nie powiedziałem też nic, kiedy przyjaciel stracił dziecko, kiedy miał operację serca, kiedy przestałem wchodzić na dachy, kiedy odbiłem od tego wszystkiego, ustawiając się na lata, robiąc 3 płyty, kręcąc klip, pracując na 3 etaty, organizując od podstaw własną pracę, i zobaczyłem że mam nagle dużo przyjaciół i nic, kurwa kompletnie nic, kiedy olałem ich wszystkich bo nagapiłem się już dość i zostałem tylko z tymi,którzy byli wierni, i razem siedzimy na tych starych ławkach w tym samym parku, robimy krąg na kole,uśmiechając się gorzko, bo chociaż dziurawy i już niewielki,każdy z nas jest jak weteran,dumnie obnażający pierś medali, z których każdy oznacza stratę i ujście z życiem,pomimo wojny z samym sobą. Każdy ma tam własną kolekcję ran i blizn, rozmawiamy o tym, ale każde słowo sprawia przyjemność, bawimy się tym jak nigdy,cieszymy się tą naszą nowo nabytą dojrzałością,wyrwaną siłą. A teraz nie mając czasu na sen często 3 dni z rzędu,szczerze mówiąc nie wiem co dalej, patrzę w listę kontaktów, jestem zmęczony całym tym gównem, nie mogę się jednak zmusić do snu. Stracone nadzieje bolą jak pierwszy wpierdol, Marysia śpiewa już solo, o mieście, do którego wracam, chociaż nienawidzę go z całego serca, wściekam się jak dziecko krzyczące na krzesło, w które się uderzyło,flirtuję z innymi, ale koniec końców wracam zawsze. Nie wiem po co to wszystko. po co to "nigdy", "zawsze", po co "na pewno". Nie wiem też czego niby tak koniecznie miałem się dowiedzieć.
Mimo wszystko się uśmiecham. Wychodzę sam, stawiam kołnierz kurtki i odpalam papierosa, deszcz zacina mi w twarz jak skurwysyn.



każde słowo jest jak followup,jak skrót myślowy i hiperłącze do innych historii i numerów, z których każda jest istotna, musisz to zaakceptować.

jest już późno http://www.youtube.com/watch?v=kEZVelcUiW0

do północy http://www.youtube.com/watch?v=xGXmCAL_eLw&feature=related

jesień http://www.youtube.com/watch?v=glQMZaxrAlg

Pycha http://www.youtube.com/watch?v=m0RPQ8rECkM

śmierć http://www.youtube.com/watch?v=oP6c_jMtFT0

nie mówiąc nic http://www.youtube.com/watch?v=AZ0dtyt6YBM&p=DAB74108C9360AEA&playnext=1&index=6

gdyby miało nie być jutra http://www.youtube.com/watch?v=1xaGGiRvInI

operacja,rozwód http://www.youtube.com/watch?v=yHfSDtx9HlA

nagapiłem się http://www.youtube.com/watch?v=OuWl2gUhrrQ

wierność http://www.youtube.com/watch?v=nQRvc2TpXFM

krąg http://www.youtube.com/watch?v=jJOpth9QLrM&feature=related

dojrzałość, blizny http://www.youtube.com/watch?v=Di7v1J3WaB4

zmusić do snu http://www.youtube.com/watch?v=RhGTyOehpDA

nadzieje http://www.youtube.com/watch?v=HAL3NrAtqZY

miasto http://www.youtube.com/watch?v=hiRsgQJVtqg

zawsze http://www.youtube.com/watch?v=GfeuR6aKNSA

spacer http://www.youtube.com/watch?v=yGdG6mieUpg

poniedziałek, 14 czerwca 2010




Dzisiaj, o dziwo, nie jestem pijany. Chyba, że pijany nienawiścią do cykliczności, bo historia lubi się powtarzać, co? Ale chyba się starzeję, nawet jeśli tak nie myślisz, teraz jestem silny, bo nie rozbijam pięści o ściany, jak kiedyś, już nie zalewam problemów, snuję się już tylko samotnie, po ulicach tego pieprzonego miasta przekrwionych oczu, zaplątany w budynki, jak Oliveira, w "grze w klasy", szukając jakiegoś klucza,którego tak naprawdę nie ma, ale koniec końców, wracam do domu, świadomie mijając nocny. Wódka z grejpfrutem to kiepski substytut szczęścia, tyle wiem. Szkoda, że nie wiedziałem 3 lata temu. Ale wtedy na tej ławce, z memory lane w słuchawkach, coś sobie obiecałem i już tak nie będzie, nie tym razem, bo właściwie to w imię czego? Nie docenisz domowego obiadu, dopóki nie zamieszkasz sam, nie docenisz rodziny póki nie zostawi cię samego,głucha na wymówki, nie docenisz zdrowia, póki nie zaciszniez z bólu zębów, wchodząc po schodach, nie docenisz łóżka, jeśli nie będziesz nocą błąkać się po ulicach obcego miasta, nie mając dokąd pójść, nie docenisz, bo czasem w ferworze walki zapominamy o co walczymy. Każdy ma swoje własne demony. Ja dla moich zarezerwowałem dziewiąty krąg Piekła u Dantego. Bo tak jest, a one wychodzą z szafy coraz częściej i -jak mówił poeta-myślę, że dobrze, że nie wiesz co u mnie, bo pękłoby ci serce. Rozdałem kawałki swojej duszy, w słowach wypowiadanych nocami na ławkach, na płytach jedynego singla, który wydałem i na papierze listów. Tak na papierze, bo e-mailem wysyłam co najwyżej CV. Rozdałem ją całą, kawałek po kawałku, przypadkowym ludziom, których los postawił na mojej drodze, bez celu i bez przyczyny. Nic mi już nie zostało. Ale to prędzej czy później spotyka każdego z nas. To po prostu coś, co już teraz jest poza moim zasięgiem - jak przeczytanie Prousta. Wydawało mi się, że ludzie, na których mogłem liczyć wtedy, zawsze będą blisko. Jedyne co zakładałem, to że pewnie kiedyś się na siebie wkurwimy, kupimy pistolety i wystrzelamy na głównej ulicy Verony, ale nie ma raczej możliwości, żeby po prostu urwał się kontakt. A teraz, to, co leży przede mną, kontrastując bielą na ciemnym biurku, to tylko słowa. Śmieszne, co? Podnoszę wzrok i spoglądam w te jasne oczy, tak dobrze mi znane. Rzuć wszystko i żyj jakby nic więcej się nie liczyło, nigdy wcześniej, nic później, albo rzuć to w cholerę i nigdy więcej mi o tym nie wspominaj-myślę. A czas nie czeka na nikogo,warto złapać dystans i pomyśleć o tym,póki jest jeszcze o czym myśleć. Kurewsko ciężki kawałek chleba, ale to nie zabawa już. W gruncie rzeczy,to głupiec ze mnie.

sobota, 22 maja 2010


Minęło sporo czasu, przy tych rzadkich okazjach, kiedy się mijamy, patrzy na mnie długo i uważnie. Wygląda nieswojo. Znów patrzymy sobie w oczy, ale kontakt jest płytki i powierzchowny. Nie mamy o czym rozmawiać. Po tylu latach nie mamy sobie nic do powiedzenia. Wcale mi się nie podoba, nawet jej nie lubię. Nijaka. Uosabia wszystko to, czym gardzę, czego nienawidzę. Gdyby zależało to ode mnie, eksterminowałbym takich ludzi bez mrugnięcia okiem. Przedstawia mnie jako kolegę, patrząc porozumiewawczo, mogę wyczytać w jej oczach TO NASZA MAŁA TAJEMNICA. Ale mnie czas zmienił na dobre. Gdyby znała mnie lepiej mogłaby wyczytać z moich MAM TO GDZIEŚ, DZIWKO. Ale jeśli jest ósmym cudem świata, to ja jestem wszystkimi siedmioma. Za dużo deszczu, znów zaczynam odczuwać wszechobecną nienawiść do ludzi. Myśl o tym co chcesz, wszyscy są chujowi, tylko nie ja. Gaszę papierosa i wstaję z pogardliwym uśmiechem. Zaciskam zęby, powinno się umożliwić mi łatwiejszy dostęp do broni. A po chwili sobie myślę "Ee, napiłbym się piwa". I wszystko przechodzi. Bo tak jest. Nie żebym to jakoś szczególnie przeżywał, ale to trochę chujowe. Często wysuwam szufladę w mózgu i wspominam, jak jakiś wiekowy dziadyga. Słuchawki na uszach, papieros, jakiś dobrze znany utwór, który sam wywołuje obrazy z pamięci. Nic mnie wtedy nie obchodzi. Jakbym na nic nie czekał. Czasem też chciałbym mieć siedemdziesiąt lat, siedzieć na ganku i mieć wszystko gdzieś. Bo wszystko już usłyszałem, wszystko zobaczyłem, przeżyłem wszystko co można przeżyć. Ale szybko mi przechodzi.
Smutne jak dupa. Pewnie, kilka rzeczy wywołuje uśmiech zadowolenia na twarzy, ale reszta... Nie wiem co się zmieniło, ale nie mam już siły na tolerancję, skoro jest taka popularna, to tolerujcie moją nietolerancję,bo rzygam jak na was patrzę. Coraz częściej bluzgam na głos w autobusach, potrącany parasolami emerytek, tłukących się o wolne miejsce. Z początku pod nosem, z każdym razem coraz głośniej. To be, kurwa or not to be! Albo jakiś chudy małolat w wytartej czasem, taniej, dresowej bluzie, synchronizuje empetrójkę na dwa telefony, żeby popisać się przed jakąś brzydką, tlenioną koleżanką. Wiem że są z kozanowa, widać po twarzach. Co tym dzieciakom imponuje, nie wiem już, nie chcę wiedzieć, takie czasy, zaciskam pięści, myślę że wytrzymam jeden, czy dwa przystanki. Wysiądą. Nie wysiadają. Znowu krzyczę. Z resztą pierdolić hip-hop. Subkultura pozerów, pseudo-gangsterów, prostaków, jebany kult ulicy. Czasem aż się dziwię, że dalej słucham tej muzyki. Chyba nic mnie nie obraża tak, jak bycie nazwanym hiphopowcem.
Zakładacie czapki, wielkie koszulki HG, polskie sneaki, szerokie spodnie, bluzy z kapturami, gibacie się do chujowych bitów, wielcy biali Murzyni. A jak komuś z was się powie, że James Brown nie żyje, to nie wiecie o co chodzi. Troglodyci, kurwa mać.
Uwielbiam takich jołjołów jak wy. Robiących crip-walk, onanizujących się przy dźwiękach cykaczy z mtv, jarający się gównem gówien. Ja pierdolę. Wdech- wydech-wdech-wydech.
Poza tym wks. Następni. Umrzyjcie, zróbcie coś dla świata. Cyganie, akordeon. No nie, nie, nie, KURWA NIE! Albo wernisaże, artyści wpatrujący się długimi godzinami, analizując strukturę pordzewiałego wieszaka, piejący w niebogłosy, jak cudowna jest interpretacja rzeźby butelki z plastiku, ciśniętej do kosza na śmieci, jako metafora upadku kultury, wolności i przemijania. Podchodzę do "rzeźby" i wyrzucam do niej pustą paczkę. Mam ochotę sprzedać wszystkim po lopezie w tył głowy, na ogarnięcie. Cierpliwość mi się ostatnio kończy, za dużo pracy, za mało luzu i kretyni. Odpuść sobie, że niepotrzebnie się spinam i te recepty na stres, nie czytam Cosmopolitan. Znowu zaczynam dzień od garści tabletek przeciwbólowych, jest pierwsza pi-em. Nie mówię głosem żadnej generacji, a już na pewno nie mojej, nie wziąłem wszystkiego co wiem, z google.com, nigdy nie grałem na giełdzie - prawdę mówiąc, w ogóle jej nie rozumiem - nie znam nazwisk polityków, nie znam nawet partii, a przecież wybory idą. Chyba nie pójdę i znowu będę się wkurwiał przez 4 lata. Nie wiem, co ile kosztuje, ani dlaczego w niedziele wszystko jest inne, a jedyny kryzys jaki znam, to kryzys wartości.

piątek, 19 lutego 2010

Czemu to wszystko miało służyć?




22 level okazał się kurewsko trudny. Ale wciąż walczę. 

Idę powoli, stawiając małe kroki, choć przecież wiem, gdzie idę. Idę tam, gdzie mnie oczekują od lat, tam, gdzie mam zarezerwowane miejsce od chwili narodzin. Tam, gdzie wejdę po schodach z alabastru, przeciągając dłonią po gładkiej poręczy, gdzie stanę przed masywnymi drzwiami z mahoniu, nacisnę staroświecki dzwonek, a w drzwiach stanie James Dean, kołysząc w dłoni lampkę koniaku, spojrzy mrużąc oczy, jak na srebrnym ekranie i zada jedno jedyne pytanie: "Czemu tak długo, stary?" Człowiek zawsze ma kaca, że ocknął się w złym momencie, kiedy jest już za późno, mógł zadzwonić, odwiedzić gdy był jeszcze czas, ale nigdy nie byłoby odpowiednio dobrze, odpowiednio często i długo, żeby sumienie było spokojne. 

S. leżał w szpitalnym łóżku, odurzony morfiną, z trudem chwytając każdy oddech, wiedział że to już czas, pozostały tylko minuty, aż sędzia odgwiżdże koniec i trzeba będzie zejść z boiska, bez szans na dogrywkę, był świadomy zmarnowanych szans i straconego czasu, choć tak bardzo nie chciał jeszcze kończyć tego meczu, nie był już w stanie trzeźwo myśleć, powoli znikał. Ten ostatni raz otworzył oczy, spojrzał za okno, majacząc w bólu, jakby rozgoryczony, rozczarowany światem, zawiesił głos i tylko cicho zapytał- ..czemu to wszystko miało służyć..?


Nie wiem czy jest coś dalej, nie wiem, czy spotkamy się w wielkiej szatni, omawiając "co to był za mecz". Oby Twój był Ligą mistrzów. Obawiam się że Dean nie wie jaki koniak lubisz. Nie wiem czy w to wierzę, chciałbym wierzyć, ale chyba nie potrafię.


Stanie się tak, że któregoś dnia
W ogóle się nie zjawię
Nie zdarzy się nic, nie zmieni prawie nic
Nie zmieni się nic prawie

Stanie się tak, że któregoś dnia
Powiedzą ‘już nie przychodź’
Nie zdarzy się nic, nie zmieni prawie nic
Przez chwilę będzie ciszej

Wrócę pod dach i łyknę coś od tak
Choć godzina młoda
Usiądę wygodnie, łeb dość swobodnie
Rozważy czy nie szkoda

Tych kilku przypadków, wzlotów i upadków
By brylować chwilę
Lepiej byłoby znacznie więcej chwil
Spędzać nieco milej

Stanie się tak że któregoś dnia
W ogóle się nie zjawie
Nie zdarzy się nic, nie zmieni prawie nic
Nie zmieni się nic prawie