sobota, 7 lipca 2012

Genesis



Gdzie jestem, do cholery?! -pomyślałem. Wiedziałem jedynie, że głowę rozrywa mi przeszywający ból skroni, wywołujący uporczywe mdłości, nie mogłem skupić wzroku i nic nie pamiętałem. Było ciemno. Nie wiedziałem już czy to nadal ziemia, czy może zdechłem, próbując wbiec po pijaku przed 16 calowe koła rozpędzonego do 30 mil na godzinę, rodzinnego Priusa i koniec końców trafiłem do nieba. Ale cóż, raczej studziłbym entuzjazm w tej materii, chyba bym tam nie pasował. No bo co, ci wszyscy zniewieściali chłopcy w sukniach, popierdalający boso po chmurach, grający na lutni, kręcący te swoje blond włoski wokół pulchniutkich paluchów i ten ich cały wyraz błogości, na tych małych,opasłych ryjach. To chyba byłoby najgorsze. Litości. Jednak coś było nie tak. Nagle zapaliło się światło, oddzielające mrok i te wszystkie pieprzone cienie, które budziły tyle podejrzeń. Boleśnie zwężały mi się źrenice, automatycznie wywołując atak światłowstrętu. Dobrze więc. Mogło być gorzej, ale co teraz? W ustach poczułem niesmak, ledwo udało mi się odkleić język od podniebienia. Susza nie do zniesienia, wstałem z nieskrywanymi zawrotami głowy i chwiejnym krokiem udało mi się dobrnąć do kranu, po czym wsadziłem pod niego głowę, próbując przywrócić trzeźwość umysłu. Myśl- powtarzałem sobie. Myśl, kurwa! Usiadłem, a właściwie zapadłem się, w brunatnym, nadgryzionym już zębem czasu i paroma innymi zębami- zakurzonym fotelu obok. Na stoliku leżała wymięta bezlitośnie paczka papierosów. Jak zawsze. 20 pogiętych, aromatyzowanych whisky i czekoladą, czerwonych Marlboro z filtrem, w miękkiej paczce. Takiej, jak miał ten kowboj z reklamy w latach '90. Zabawne. Tytoń wewnątrz bibułek, to jedyna roślina, którą trzymał w domu. Lecz była ona dobra. Idealna wręcz na tę chwilę. Na krótko błysnął płomień zapalniczki i przestrzeń w okół wypełniły kłęby szarego, ponurego dymu. Z popielniczką podszedłem do okna. Wyjrzałem na ulicę, pod moim wynajętym mieszkaniem na Lexington Avenue 10019. Ciężko było określić czy to dzień, czy noc, było jeszcze jasno, ale na sklepieniu rysował się łuk księżyca. Zaciągnąłem się mocno ostatni raz i wypuszczając dym z płuc, pstryknąłem niedopałkiem w kierunku gołębia, siedzącego na parapecie. Jak ja tych skurwysynów nie znoszę- wycedziłem przez zęby. W tym momencie koło mojej nogi zakręcił się rudy ogon kota Rodriqueza. W zasadzie Admirała Rodriqueza, bo tytułuję go dowódcą sił przeciwlotniczych, od kiedy przyniósł mi w prezencie upolowanego wróbla, wydając z siebie wymowny pomruk zadowolenia "purr". A teraz siedział i knuł. Zapewne knuł niecny plan, jak to ma w zwyczaju, ale tego nigdy się nie dowiemy. Pieprzony kłębek futra, znika na cale noce i dyma co popadnie, wraca nad ranem i śpi do oporu. Zupełnie jak ja, nie mogę mieć mu więc za złe,rajt? Rozmnażania mu się zachciało. Usłyszałem brzdęk kluczy w zamku i pociągnięcie za klamkę. Zza rogu wyłoniła się jej uśmiechnięta twarz. E.- zawsze była uśmiechnięta. Boska wręcz. Bez słów nakarmiła kota, przepędziła ptactwo z parapetu i spojrzała z politowaniem i lekką, zaczepną kpiną w oczach, na mnie. Nasze marzenia były piękne. Ale przecież teraz staramy się o kredyt hipoteczny. Ze skupieniem wkruszyła palcami szczyptę cynamonu do kawy. Zrobiła to z taką precyzją, jakby nic innego przedtem w jej życiu nie miało miejsca. Gdy stwierdziła, że na opuszkach palców nie pozostał ani jeden okruch, sięgnęła powoli po łyżeczkę leżącą na spodku od filiżanki i z jeszcze większą dokładnością zamieszała wszystko powoli, wystudiowaną paletą gestów. Nie przestawałem wpatrywać się w jej twarz.
-W takim stanie. Znowu. Bydlak- pomyślała zapewne. U niej wszystko chodziło jak w zegarku, zwierzęta jej słuchały, miała w domu kwiaty, które podlewała i (o, ironio!) nie usychały, tak jak ja w tej chwili. Wszystko było jej całkowicie poddane, sprawiała wrażenie, że wie co robi. Nie minęło pół godziny a przygotowała kolację, owoce z drzew, mięso i inne elementy, spójnie komponujące się w ten cudny posiłek, którego zapach unosił się w powietrzu, mieszając z resztką papierosowej stęchlizny. Tego potrzebowałem. I wiedziałem, że to było dobre. No chodź w końcu! - Pospieszyła, uśmiechając się E. -Chodź...uh..Boże..przecież nie możesz tak siedzieć całą niedzielę!

poniedziałek, 25 kwietnia 2011

Don't fuck with my delirium.


Przeprowadzka z Punkrock City odbyła się bez zbędnych ceregieli. Ostatni łyk taniej tequili o piątej nad ranem, którą przepłukałem gardło, trochę dymu. Bez fajerwerków, poza zgiełkiem i pod osłoną nocy, niedbale, w pośpiechu pozbywając się kostiumu w kolorach flagi konfederacji w jednej z tysięcy budek telefonicznych, wiążę pod szyją wąski krawat codzienności, opuszczam eternię, ostatni raz z lekkością przechadzając się jak kot, nad dachami fabrycznych budynków z surowej jak tatar cegły, rodem z Detroit. Zostawiam po sobie brudny talerz z niedojedzonym kotletem swobody, udając że nie słyszę krzyków potrzebujących pomocy przechodniów. To już nie moja działka. Od teraz musicie radzić sobie beze mnie. Ostatnie czasy niosą za sobą ciągłość delirium, swoistą konsekwencję tej przeprowadzki. Mam humor jak ten deszczowy maj, nieznośny jak ci wszyscy brzydcy ludzie z Tesco. Za podniesiony kołnierz kurtki wpada mi kolejna kropla żółci, w niedomytej szklance gwiżdżą resztki zimnego czaju, nie wiem co mnie tu czeka. Spoglądam w przepitą twarz w lustrze, spuszczając bystrym nurtem toaletowej wody resztkę wspomnienia o byciu kimś więcej, aplikuję dwie ampułki nerwosolu. Moje nadzieje znajdziesz na 16 stronie dziennika miejskiego w dziale "zagubiono". Głosy w mojej głowie mówią że to już.

poniedziałek, 6 grudnia 2010

zimne rozważanki


Lato przychodziło czasem wcześniej niż zwykle, otwierając nam drzwi wyobraźni, byliśmy przesiąknięci smrodem kanałów, w których żyły Żółwie Ninja, 1001 gier in 1 na Pegasusa, gumą balonową, lizakami z gwizdkiem, oranżadą, komiksami z kaczorem donaldem i oddechem enigmatycznego zachodu, który znaliśmy z serialu o Alfie, z którego rozumieliśmy tylko tyle, że zgrzewka 7up'a w puszkach w lodówce u nich jest czymś normalnym. W kiosku nie chciano nam sprzedać zapałek i marzyliśmy o wszystkim, co było tematem przewodnim naszych rozmów w czasie szkolnych przerw i podwórkowych kłótni,które obligowały nas do nadużywania zwrotów - ekstra, wow i czadowo. Wracaliśmy z nich z wielkimi, szczerbatymi uśmiechami, zmęczeni, zdyszani, rozczochrani, cholernie brudni nie wiadomo od czego, posiniaczeni, głodni, z wiecznie pozdzieranymi łokciami i kolanami, w podartych koszulkach i podziurawionych trampkach, to była wojna- wojna którą codziennie kończyły nasze mamy wykrzykując przez okna informacje o zbliżających się kolacjach.

Niewiele później znów przychodziło lato, przyzwyczajając nas do rozbudzania wyobraźni. Właściwie nie zmieniło się nic poza tym, że teraz myśleliśmy o koncertach Nasa , o osiedlowych pięknościach, o World is Yours- Tonego Montany, krzyczeliśmy "W imię zasad skurwysynu!", asystowaliśmy Jordanowi w meczach, kiedy enbiej leciało jeszcze w dwójce, paliliśmy pierwsze dżointy u Fryca, bo to my byliśmy największymi skurwysynami życia. Każdy z nas z najpiękniejszą kobietą świata chciał odjechać w stronę zachodzącego słońca, majac na wszystkich wyjebane. Chcieliśmy już zawsze mieć te 16 lat.

Świat się nie zmienił, to my się zmieniliśmy, chowając się w uczelniach,w boksach biurowców, za granicami, za więziennymi murami i ogrodzeniami monarów. Naszą religią stał się hajs. Odkryliśmy, że na świecie jest bieda, że czasem trzeba stanąć przed półką w sklepie i zastanowić się czy stać nas na ten droższy papier toaletowy. Zmieniliśmy się kiedy, któregoś lata, stwierdziliśmy, że to nie ma sensu. To był dzień, kiedy staliśmy się dorosłymi,a to kurewsko niebezpieczne.

sobota, 4 grudnia 2010

Tik-tak.


Urodziłem się w blasku światła 100 watowej żarówki, rzucanego przez metalową, PRL'owską lampę, żując cynamonowego Big Reda, między chrzęstem temperowanego HB, a monochromatycznością papieru Canson'a, w cenie 21 Polskich, nowych złotych,oraz 45 groszy, za 50 arkuszy, z niesmakiem wiecznego rozczarowania wymówkami ludzi, między kanapką z szynką, zawiniętą w celofan, a walkmanem Sony z kasetą Nas'a, z permanentnym bólem prawej skroni, płynąc od błękitu twoich oczu, przez chaotyczny kurz wypełniający klatki schodowe, pełne dzieciaków inhalujących się butaprenem w latach 90', zapinając wrzynające się w klatkę piersiową pasy bezpieczeństwa Fiata Panda, w kolorze czerwieni pierwszego krwawiącego kolana, po widowiskowym upadku z roweru górskiego, do złota niewielkiej Montany Cans, zdobiącej nocą ściany dworca mokołajów; i z powrotem- odurzony musującym winem w trzecie urodziny, przyglądając się co rano w lustrze swoim wypranym oczom, po nocach spędzonych z książką,lub rozmowach o niczym, w podrzędnych knajpach zadymionych dymem pierwszego Marlboro Light, ze zjednoczonych Niemiec, wypalonego w krzakach za szkołą, tuż przed pocałunkiem w policzek dziennikarki, ówczesnej dolnośląskiej telewizji regionalnej, z dręczącym kacem, przechodząc z miejsca na miejsce, od czasu pierwszego oberwania po pysku, uczucia adrenaliny na huśtawkach, zapachu świeżo mielonej kawy i dotyku mokrego,morskiego piasku pod stopami,przez ekstazę ciał skręconych rozkoszą wspólnego spazmu, do powietrza przesiąkniętego twoim cudownym zepsuciem, unoszącego się nad ugniecioną trawą, na którą mam uczulenie wiosną, z tłem czerni skandynawskich lasów nocą, zdjętym ze sztalug resztek, mojej wypłukanej absyntem wyobraźni. Będę to czuł, nawet kiedy zapomnę, a czas usunie pamięć, równomiernym zimnem tarcia gumki, bo w niej wciąż Twoja skóra będzie jasna, ciągle będzie pachniała cukierkami, a moje niezgrabne palce ciągle będą się po niej ślizgać tą samą trajektorią co zawsze. Każde z nas, czegoś oczekiwało od życia, bo do kurwy nędzy, miało do tego prawo. Wiesz, to nie było aż tak dawno temu, ale sam już czasem nie wiem, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę.

Zamach na przeciętność.


Nie był typem intelektualisty, chyba częściej niż książki czytał złote mysli na popękanych kafelkach kibli. Żył jak każdy: między "przed chwilą" i "zaraz", przygwożdżony trzydziestoletnim gwoździem teraz. W zardzewiałym klimacie,posiadając książeczkę zdrowia, dowodzącą jego zaszczepienie na tężec. Jeździł poobijanym golfem, do którego udało mu się wspólnymi siłami ze szwagrem zamontować spoiler, oraz alufelgi z allegro. Podobno gdzieś pracował, ale trudno powiedzieć gdzie. Codziennie przed pracą brał prysznic, zjadał parówki wieprzowe z Lidla, nakładał na wygolonego irokeza nieco żelu, wciskał się w poprzecierane, wyblakłe dżinsy,bluzę w paski i mokasyny, stwarzające wrażenie bazarowego każualu. Po godzinach kupował pierwsze edycje niskonakładowych singli puszczanych na rynek. Podobno miał tego całą piwnicę. Mówił, że kolekcjonuje przyszłą fortunę. Załamał się dopiero kiedy przeczytał w National Geographic, że kompakty rozkładają po 25 latach. Przestał kupować single i przestał kupować National Geographic.
Jego dziewczyna - była tlenioną blondynką, średnio ładną i średnio zadbaną, poznali się na imprezie. Na pierwszy rzut oka wyglądała na kogoś, kto na pulpicie może mieć tapetę z Maćkiem Zakościelnym, prowadzi fan bloga Tańca z Gwiazdami i słucha radia Eska w winampie, ale w bliższym kontakcie sprawiała wrażenie nawet inteligentnej, podobno otarła się o licencjat z administracji. Od tygodnia próbowała mu wmówić, że zaszła w ciążę. Kiedyś będzie czyjąś doskonałą byłą-żoną. Kiedy odeszła wywietrzył tylko pokój i odkapslował ciepłego kenigera. Był zadowolony z siebie, szwagier obiecał załatwić mu pracę w Londynie.

Wychodząc z klatki wcisnął play w ajpodzie. Wybrał "Bittersweet Symphony". Wczuł sie w kawałek.Idąc miał wyjebane na wszystkich, chciał poczuć się jak Ashcroft w clipie.

Zebrał wpierdol już na pierwszym rogu.


czwartek, 2 grudnia 2010

Studio.


W Studiu wszystko było jasne. Jasne kosztowało 3,50, a lighty po 0,50 groszy każdy. Jasne było z Republiki Czeskiej, a lighty z Ukrainy. Ale nikt się nie skarżył, szczególnie, że browar w innych melinach potrafi kosztować życie, a w Studiu - uwierz! - niezmiennie trochę ponad 3 polskie nowe. Kiedyś było tu kino, ale teraz.. Paaanie..Ameryka. Każdy Krystynę znał, każdy szanował, wiedział gdzie to jest? co to jest? i za ile?

Posiłek w takim miejscu jest jak strzał w stopę, znam jednak takich, co próbowali. Na przeciwko siedział zalany w trupa Tygrys, jedząc zapieksa z majkrofali, zalanego złotym tłuszczem i popijając piwskiem, głośno rozprawiając się z bogactwem lokalnej treści gastronomicznej. Tygrys, nie wiedzieć czemu, zawsze wychodził z domu w białym, wiekowym garniturze i mokasynach, nawet jeśli było to picie z puszki pod warzywniakiem, zaczesywał przetłuszczone, siwe włosy grzebykiem trzymanym w butonierce i podrywał wszystkie ekspedientki na popowicach, na "szefową" "kierowniczkę" i inne zwietrzałe,pijackie metody.

- Przepyszne kurwa! -Krzyknął do talerza.

- tylko te pierdolone święta. - burknął bekiem Tygrys, gładząc się po wydętym brzuchu.
- pierdolone... - powtórzył za Tygrysem od niechcenia Dzidek. Sprawiał wrażenie jakby kosztowało go to całą dzienną energię.
- a pani, pani Krysiu, też anty święta?
Krystyna kończyła właśnie napełniać kufel z kija i wywracając wzrok, postawiła go na przed nimi na blacie z taką siłą, że aż dziwne, że nie pękł w podstawie.
- dobrze, już dobrze pani kierowniczko! - Tygrys machnął przepraszająco do Krystyny wycierającej wierzchem nadgarstka piane z lewego oka i odwrócił sie z powrotem.
- wyżej sra jak dupę ma - szepnął profesorskim tonem, wycierający jednorazówką blat Dzidek.
- wyżej sra... - nagle zatrzymał sie w pół jakby niemrawo, orientując sie co i przed kim zamierzał powtórzyć...
- no, no, no... - mruczał patrząc przepraszająco w stronę Krystyny za barem...
- co jest tobie też popuściła szpary? - krzyknął na całą salę Dzidek. Był pijany. Na trzeźwo w życiu by sie tak nie odezwał. Bał sie Krystyny - jak wszyscy z resztą - bo w końcu to ona zarządzała zeszytem rozłożeń płatnych w ratach. Tygrys przez dłuższą chwilę wraz całą klientelą wpatrywał się w niego wzrokiem a'la Eastwood. Wszystko ucichło. Dzidek chwycił piwo i odszedł w stronę stolików, chcąc usiąść przy ostatnim niezajętym. Nie zdążył, zarobił z centrali i wyłożył się jak długi na parkiet, licząc gwiazdy. Wyrzucono go "społem". Po chwili wrócił z czerwieniącym się powoli okiem i krzyknął coś niezrozumiałego w drzwiach. Wyleciał z ryjem obitym jeszcze mocniej - tak jak w "300" Millera - armia na skinienie palca gotowa zginać. W tym przypadku nawet bez skinienia. Najśmieszniejsze, że mógł to być każdy z nich, nie przeszkadzało im to jednak jeszcze raz wyrzucić go na mróz.
Krystyna jednak miała to wszystko w dupie. Przynajmniej udawała. Nawet nie spojrzała.

Po pięciu minutach wszystko działo się podobnie.

Co chwila wchodzili "gracze", siadali na taboretach, wrzucali dwójaka i wciskali. Wciskali. Papieros. Wciskali. Potem portfel okazywał się być pusty, następowało krótkie "eh kurwa..może jutro" i następni i następni. Inni wychodzili regularnie upuścić zalegający mocz pod pobliskie balkony, gdyż toaleta męska już 4 rok jest "czasowo zamknięta", jak później się okazało- ze względu na funkcję magazynową, bo nie było gdzie trzymać beczek z piwem. Cyrkulacja powietrza była niezachwiana, w środku nie zdążyło się nawet zastać. Było i tak zimno.
Wszedł Roman, a właściwie wypełnił sobą to miejsce. Był potężny. Ubrany w kraciastą kurtkę z kożuchem wokół szyi i czapkę z nausznikami. Wyglądał jak drwal z Alaski. Kurtka podkreślała krepą budowę ciała i szerokie bary, a za duże rękawiczki, wydłużały optycznie jego ręce do kolan, nadając mu groteskową, małpia sylwetkę. Co było najcharakterystyczniejsze to wyjątkowo krzywa morda, przez co wszyscy wołali na niego "Bokser". Przez jakiś czas utrzymywał nawet, że trochę trenował w Gwardii, ale wypadek w pracy.. no i dał szansę młodym.
Od wejścia pokazuje palcami, że zamawia dwa, Krystyna zawsze się upewnia, kiedy jest już przy barze, bo Roman 15 lat przepracował lokalnym zakładzie przemysłowym na Fabrycznej i w prawdzie miał już tylko te wspomniane wcześniej dwa palce. Kciuk i serdeczny, ze świeżym śladem po zdjętej obrączce.
- dwa tak?
- uhmm - /Uhmm było tym, co najczęściej padało w tym miejscu. Przebijało z górą nawet klasyczne "kurwa". "Jeszcze raz?" - "Uhmm". "To samo?" - "Uhmm". "Kurwa znowu się puściła?" - "Uhmm". "Na zeszyt?" - "Uhmm" ... Ok, tutaj trzeba było być rentownym. Nie każdy mógł tak uhmmować przed Krystyną./
Krystyna odkapslowała butelkę i postawiła na serwetce przed nim. Nie zdążyła postawić drugiego, a ostatnim co zostało z pierwszego była piana, która wycierał rękawem z ust.
- jak święta Bokser? - zapytała z autentyczną troską. Była to jedna z nielicznych osób które lubiła.Roman nie wiedział specjalnie co odpowiedzieć
- jak to święta... - odpowiadając w końcu - kolorowo - dodał, po chwili reflektując się że mogło to zabrzmieć zbyt na odpierdol
- mój spił się już przed wigilią, rozwalił pół zastawy ustawiając na stole... myślałam ze skurwiela uduszę... jak kolorowo to chyba dobrze...
- niezupełnie - roztarł zimne policzki, przysuwając się w stronę kaloryfera- wracałem z roboty. klasycznie. zielono, żółto, czerwono, a potem już tylko niebiesko.
- ile?
- niecały promil... - odpowiedział, powstrzymując pięścią nadchodzący bek po piwie. Krystyna poklepała go współczująco po ramieniu i odeszła dalej nalewać.
Zebrała się już spora kolejka, odliczająca właśnie grosz od grosza. Widać było, że sporo im brakuje
- Władek! - powiedział jeden z nich - Zrób tak, żeby było dobrze! - i wypchnął jednego z nich w kierunku spodziewającej się zaraz padnących słów Krystyny za barem.
Pewnie, że najlepiej jak jest dobrze. Stolik w cieniu, przy ścianie oklejonej zdjęciami Carlsberga, koło zbierającego kurz fikusa jest zawsze zajęty. Zwykle przez Mariana, odwróconego do wszystkich plecami. Marian a.k.a. Śmieć-Men. Jedyne czego nienawidził to pastwienia się nad oparami z dna. Potrafił powtórzyć to po kilka razy w ciągu dnia. Był strasznym nudziarzem, nikt go nie lubił... Chyba, że jego matka dostała akurat rentę. Podchodził właśnie do lady. Z kieszeni udało mu się wysupłać na prawie całe piwo. Niewiele brakowało.
- 40 groszy Antek. - zwrócił się błagalnym tonem.
- spierdalaj - uciął Antek i odwrócił się z powrotem do baru
- Romuś - tu już bez większej nadziei.
- nalej mu - powiedział Roman, patrząc na cycki Krystyny.
- życie mi ratujesz - wykrztusił, prawie płacząc ze wzruszenia - jestem twoim dłużnikiem.
- ale bierz to i spierdalaj - dodał Roman, kiedy zobaczył jak ten zaczynał rozsiadać się obok niego. Wszyscy mieli tu podstawowe instynkty. Wyczuwali gdy ktoś był przy sianie, jak krwawiącą zwierzynę, dosłowniej - jak rekiny krew.
Dziś jest tu inaczej, sala dla niepalących, bilard, wymyślne stoły góralskie i bambusowe maty. Zmieniła się nazwa,wystrój, menu, zmienili klienci, wspomnienie zostało.
Soundtrack http://www.youtube.com/watch?v=UyC7-vTO0mk
Tygrys jest nawet na YT: http://il.youtube.com/watch?v=VaJce6DwN_4

wtorek, 9 listopada 2010

Z rozmów o niczym.


Nie mogę z całą pewnością stwierdzić, czy to ja wróciłem do wódki, czy raczej ona do mnie, ale w tych sprawach chyba niczego nie możemy być pewni. W każdym razie wróciliśmy do siebie, jakoś tak na krótko i oto siedzieliśmy razem w jednej z tych ciemnych, miejskich knajp, gdzie każdy zna każdego, a barman wie zawsze co dla kogo. Ja w koszuli, ona we mnie, przemyślnie ukryta w krwiobiegu. Krwiobieg to jedno ze słów, których nauczył mnie mój ulubiony raper Mezo, który oprócz tego pokazał mi jak żyć, strzelać i pieprzyć i że najważniejsze to widzieć dobro.
Prócz wódki z redbullem, która ożywczym ciepłem rozlała się po moim organizmie i wraz z krwią szumi w mojej skroni, w knajpie jest jeszcze ktoś, pełniący od lat funkcję mojego sumienia.Nie ma to większego sensu, gdyż gruncie rzeczy jestem tak samo wysoce moralny, ale moja spaprana psychika sprawia, że muszę wysłuchiwać kolejnego monologu. To część tej części mojego życia – od tego pierwszego razu, gdy zalani w trupa wiedliśmy poważną, pijacką rozmowę, z której nic nie zapamiętałem. Kiwam głową, zaciągając się papierosem, i słucham – bo zawsze słucham z uwagą - ale myślę o czymś innym. I to tyle. Najgorzej jest,kiedy stać cię na wszystko. Mam dziś wszystko, czego chcę, ale nic, na czym by mi zależało.
Milczy, patrząc na mnie badawczo. Gaszę więc papierosa, otwieram usta i pozwalam słowom płynąć. To moja metoda rozmawiania. Czasem przynosi rezultat, czasem nie.

Wstaję, całuję ją w policzek i zakładam kurtkę, zwyczajowo stawiając kołnierz.
- Wiesz, że przypominasz mi mnie? - pytam.
Uśmiecha się lekko, odstawiając pokal na blat baru.
- Dziękuję.
Odpalam papierosa, chowam paczkę do kieszeni skórzanej kurtki, wypuszczam kłąb dymu.
- To nie był komplement - mówię w drzwiach i wychodzę na ulicę, zanurzając się w brudne, tętniące życiem serce miasta.
Choć wciąż jest jesień, dla mnie właśnie zaczęła się zima.
Żegnaj i witaj, jak zawsze.