poniedziałek, 6 grudnia 2010

zimne rozważanki


Lato przychodziło czasem wcześniej niż zwykle, otwierając nam drzwi wyobraźni, byliśmy przesiąknięci smrodem kanałów, w których żyły Żółwie Ninja, 1001 gier in 1 na Pegasusa, gumą balonową, lizakami z gwizdkiem, oranżadą, komiksami z kaczorem donaldem i oddechem enigmatycznego zachodu, który znaliśmy z serialu o Alfie, z którego rozumieliśmy tylko tyle, że zgrzewka 7up'a w puszkach w lodówce u nich jest czymś normalnym. W kiosku nie chciano nam sprzedać zapałek i marzyliśmy o wszystkim, co było tematem przewodnim naszych rozmów w czasie szkolnych przerw i podwórkowych kłótni,które obligowały nas do nadużywania zwrotów - ekstra, wow i czadowo. Wracaliśmy z nich z wielkimi, szczerbatymi uśmiechami, zmęczeni, zdyszani, rozczochrani, cholernie brudni nie wiadomo od czego, posiniaczeni, głodni, z wiecznie pozdzieranymi łokciami i kolanami, w podartych koszulkach i podziurawionych trampkach, to była wojna- wojna którą codziennie kończyły nasze mamy wykrzykując przez okna informacje o zbliżających się kolacjach.

Niewiele później znów przychodziło lato, przyzwyczajając nas do rozbudzania wyobraźni. Właściwie nie zmieniło się nic poza tym, że teraz myśleliśmy o koncertach Nasa , o osiedlowych pięknościach, o World is Yours- Tonego Montany, krzyczeliśmy "W imię zasad skurwysynu!", asystowaliśmy Jordanowi w meczach, kiedy enbiej leciało jeszcze w dwójce, paliliśmy pierwsze dżointy u Fryca, bo to my byliśmy największymi skurwysynami życia. Każdy z nas z najpiękniejszą kobietą świata chciał odjechać w stronę zachodzącego słońca, majac na wszystkich wyjebane. Chcieliśmy już zawsze mieć te 16 lat.

Świat się nie zmienił, to my się zmieniliśmy, chowając się w uczelniach,w boksach biurowców, za granicami, za więziennymi murami i ogrodzeniami monarów. Naszą religią stał się hajs. Odkryliśmy, że na świecie jest bieda, że czasem trzeba stanąć przed półką w sklepie i zastanowić się czy stać nas na ten droższy papier toaletowy. Zmieniliśmy się kiedy, któregoś lata, stwierdziliśmy, że to nie ma sensu. To był dzień, kiedy staliśmy się dorosłymi,a to kurewsko niebezpieczne.

sobota, 4 grudnia 2010

Tik-tak.


Urodziłem się w blasku światła 100 watowej żarówki, rzucanego przez metalową, PRL'owską lampę, żując cynamonowego Big Reda, między chrzęstem temperowanego HB, a monochromatycznością papieru Canson'a, w cenie 21 Polskich, nowych złotych,oraz 45 groszy, za 50 arkuszy, z niesmakiem wiecznego rozczarowania wymówkami ludzi, między kanapką z szynką, zawiniętą w celofan, a walkmanem Sony z kasetą Nas'a, z permanentnym bólem prawej skroni, płynąc od błękitu twoich oczu, przez chaotyczny kurz wypełniający klatki schodowe, pełne dzieciaków inhalujących się butaprenem w latach 90', zapinając wrzynające się w klatkę piersiową pasy bezpieczeństwa Fiata Panda, w kolorze czerwieni pierwszego krwawiącego kolana, po widowiskowym upadku z roweru górskiego, do złota niewielkiej Montany Cans, zdobiącej nocą ściany dworca mokołajów; i z powrotem- odurzony musującym winem w trzecie urodziny, przyglądając się co rano w lustrze swoim wypranym oczom, po nocach spędzonych z książką,lub rozmowach o niczym, w podrzędnych knajpach zadymionych dymem pierwszego Marlboro Light, ze zjednoczonych Niemiec, wypalonego w krzakach za szkołą, tuż przed pocałunkiem w policzek dziennikarki, ówczesnej dolnośląskiej telewizji regionalnej, z dręczącym kacem, przechodząc z miejsca na miejsce, od czasu pierwszego oberwania po pysku, uczucia adrenaliny na huśtawkach, zapachu świeżo mielonej kawy i dotyku mokrego,morskiego piasku pod stopami,przez ekstazę ciał skręconych rozkoszą wspólnego spazmu, do powietrza przesiąkniętego twoim cudownym zepsuciem, unoszącego się nad ugniecioną trawą, na którą mam uczulenie wiosną, z tłem czerni skandynawskich lasów nocą, zdjętym ze sztalug resztek, mojej wypłukanej absyntem wyobraźni. Będę to czuł, nawet kiedy zapomnę, a czas usunie pamięć, równomiernym zimnem tarcia gumki, bo w niej wciąż Twoja skóra będzie jasna, ciągle będzie pachniała cukierkami, a moje niezgrabne palce ciągle będą się po niej ślizgać tą samą trajektorią co zawsze. Każde z nas, czegoś oczekiwało od życia, bo do kurwy nędzy, miało do tego prawo. Wiesz, to nie było aż tak dawno temu, ale sam już czasem nie wiem, czy to wszystko zdarzyło się naprawdę.

Zamach na przeciętność.


Nie był typem intelektualisty, chyba częściej niż książki czytał złote mysli na popękanych kafelkach kibli. Żył jak każdy: między "przed chwilą" i "zaraz", przygwożdżony trzydziestoletnim gwoździem teraz. W zardzewiałym klimacie,posiadając książeczkę zdrowia, dowodzącą jego zaszczepienie na tężec. Jeździł poobijanym golfem, do którego udało mu się wspólnymi siłami ze szwagrem zamontować spoiler, oraz alufelgi z allegro. Podobno gdzieś pracował, ale trudno powiedzieć gdzie. Codziennie przed pracą brał prysznic, zjadał parówki wieprzowe z Lidla, nakładał na wygolonego irokeza nieco żelu, wciskał się w poprzecierane, wyblakłe dżinsy,bluzę w paski i mokasyny, stwarzające wrażenie bazarowego każualu. Po godzinach kupował pierwsze edycje niskonakładowych singli puszczanych na rynek. Podobno miał tego całą piwnicę. Mówił, że kolekcjonuje przyszłą fortunę. Załamał się dopiero kiedy przeczytał w National Geographic, że kompakty rozkładają po 25 latach. Przestał kupować single i przestał kupować National Geographic.
Jego dziewczyna - była tlenioną blondynką, średnio ładną i średnio zadbaną, poznali się na imprezie. Na pierwszy rzut oka wyglądała na kogoś, kto na pulpicie może mieć tapetę z Maćkiem Zakościelnym, prowadzi fan bloga Tańca z Gwiazdami i słucha radia Eska w winampie, ale w bliższym kontakcie sprawiała wrażenie nawet inteligentnej, podobno otarła się o licencjat z administracji. Od tygodnia próbowała mu wmówić, że zaszła w ciążę. Kiedyś będzie czyjąś doskonałą byłą-żoną. Kiedy odeszła wywietrzył tylko pokój i odkapslował ciepłego kenigera. Był zadowolony z siebie, szwagier obiecał załatwić mu pracę w Londynie.

Wychodząc z klatki wcisnął play w ajpodzie. Wybrał "Bittersweet Symphony". Wczuł sie w kawałek.Idąc miał wyjebane na wszystkich, chciał poczuć się jak Ashcroft w clipie.

Zebrał wpierdol już na pierwszym rogu.


czwartek, 2 grudnia 2010

Studio.


W Studiu wszystko było jasne. Jasne kosztowało 3,50, a lighty po 0,50 groszy każdy. Jasne było z Republiki Czeskiej, a lighty z Ukrainy. Ale nikt się nie skarżył, szczególnie, że browar w innych melinach potrafi kosztować życie, a w Studiu - uwierz! - niezmiennie trochę ponad 3 polskie nowe. Kiedyś było tu kino, ale teraz.. Paaanie..Ameryka. Każdy Krystynę znał, każdy szanował, wiedział gdzie to jest? co to jest? i za ile?

Posiłek w takim miejscu jest jak strzał w stopę, znam jednak takich, co próbowali. Na przeciwko siedział zalany w trupa Tygrys, jedząc zapieksa z majkrofali, zalanego złotym tłuszczem i popijając piwskiem, głośno rozprawiając się z bogactwem lokalnej treści gastronomicznej. Tygrys, nie wiedzieć czemu, zawsze wychodził z domu w białym, wiekowym garniturze i mokasynach, nawet jeśli było to picie z puszki pod warzywniakiem, zaczesywał przetłuszczone, siwe włosy grzebykiem trzymanym w butonierce i podrywał wszystkie ekspedientki na popowicach, na "szefową" "kierowniczkę" i inne zwietrzałe,pijackie metody.

- Przepyszne kurwa! -Krzyknął do talerza.

- tylko te pierdolone święta. - burknął bekiem Tygrys, gładząc się po wydętym brzuchu.
- pierdolone... - powtórzył za Tygrysem od niechcenia Dzidek. Sprawiał wrażenie jakby kosztowało go to całą dzienną energię.
- a pani, pani Krysiu, też anty święta?
Krystyna kończyła właśnie napełniać kufel z kija i wywracając wzrok, postawiła go na przed nimi na blacie z taką siłą, że aż dziwne, że nie pękł w podstawie.
- dobrze, już dobrze pani kierowniczko! - Tygrys machnął przepraszająco do Krystyny wycierającej wierzchem nadgarstka piane z lewego oka i odwrócił sie z powrotem.
- wyżej sra jak dupę ma - szepnął profesorskim tonem, wycierający jednorazówką blat Dzidek.
- wyżej sra... - nagle zatrzymał sie w pół jakby niemrawo, orientując sie co i przed kim zamierzał powtórzyć...
- no, no, no... - mruczał patrząc przepraszająco w stronę Krystyny za barem...
- co jest tobie też popuściła szpary? - krzyknął na całą salę Dzidek. Był pijany. Na trzeźwo w życiu by sie tak nie odezwał. Bał sie Krystyny - jak wszyscy z resztą - bo w końcu to ona zarządzała zeszytem rozłożeń płatnych w ratach. Tygrys przez dłuższą chwilę wraz całą klientelą wpatrywał się w niego wzrokiem a'la Eastwood. Wszystko ucichło. Dzidek chwycił piwo i odszedł w stronę stolików, chcąc usiąść przy ostatnim niezajętym. Nie zdążył, zarobił z centrali i wyłożył się jak długi na parkiet, licząc gwiazdy. Wyrzucono go "społem". Po chwili wrócił z czerwieniącym się powoli okiem i krzyknął coś niezrozumiałego w drzwiach. Wyleciał z ryjem obitym jeszcze mocniej - tak jak w "300" Millera - armia na skinienie palca gotowa zginać. W tym przypadku nawet bez skinienia. Najśmieszniejsze, że mógł to być każdy z nich, nie przeszkadzało im to jednak jeszcze raz wyrzucić go na mróz.
Krystyna jednak miała to wszystko w dupie. Przynajmniej udawała. Nawet nie spojrzała.

Po pięciu minutach wszystko działo się podobnie.

Co chwila wchodzili "gracze", siadali na taboretach, wrzucali dwójaka i wciskali. Wciskali. Papieros. Wciskali. Potem portfel okazywał się być pusty, następowało krótkie "eh kurwa..może jutro" i następni i następni. Inni wychodzili regularnie upuścić zalegający mocz pod pobliskie balkony, gdyż toaleta męska już 4 rok jest "czasowo zamknięta", jak później się okazało- ze względu na funkcję magazynową, bo nie było gdzie trzymać beczek z piwem. Cyrkulacja powietrza była niezachwiana, w środku nie zdążyło się nawet zastać. Było i tak zimno.
Wszedł Roman, a właściwie wypełnił sobą to miejsce. Był potężny. Ubrany w kraciastą kurtkę z kożuchem wokół szyi i czapkę z nausznikami. Wyglądał jak drwal z Alaski. Kurtka podkreślała krepą budowę ciała i szerokie bary, a za duże rękawiczki, wydłużały optycznie jego ręce do kolan, nadając mu groteskową, małpia sylwetkę. Co było najcharakterystyczniejsze to wyjątkowo krzywa morda, przez co wszyscy wołali na niego "Bokser". Przez jakiś czas utrzymywał nawet, że trochę trenował w Gwardii, ale wypadek w pracy.. no i dał szansę młodym.
Od wejścia pokazuje palcami, że zamawia dwa, Krystyna zawsze się upewnia, kiedy jest już przy barze, bo Roman 15 lat przepracował lokalnym zakładzie przemysłowym na Fabrycznej i w prawdzie miał już tylko te wspomniane wcześniej dwa palce. Kciuk i serdeczny, ze świeżym śladem po zdjętej obrączce.
- dwa tak?
- uhmm - /Uhmm było tym, co najczęściej padało w tym miejscu. Przebijało z górą nawet klasyczne "kurwa". "Jeszcze raz?" - "Uhmm". "To samo?" - "Uhmm". "Kurwa znowu się puściła?" - "Uhmm". "Na zeszyt?" - "Uhmm" ... Ok, tutaj trzeba było być rentownym. Nie każdy mógł tak uhmmować przed Krystyną./
Krystyna odkapslowała butelkę i postawiła na serwetce przed nim. Nie zdążyła postawić drugiego, a ostatnim co zostało z pierwszego była piana, która wycierał rękawem z ust.
- jak święta Bokser? - zapytała z autentyczną troską. Była to jedna z nielicznych osób które lubiła.Roman nie wiedział specjalnie co odpowiedzieć
- jak to święta... - odpowiadając w końcu - kolorowo - dodał, po chwili reflektując się że mogło to zabrzmieć zbyt na odpierdol
- mój spił się już przed wigilią, rozwalił pół zastawy ustawiając na stole... myślałam ze skurwiela uduszę... jak kolorowo to chyba dobrze...
- niezupełnie - roztarł zimne policzki, przysuwając się w stronę kaloryfera- wracałem z roboty. klasycznie. zielono, żółto, czerwono, a potem już tylko niebiesko.
- ile?
- niecały promil... - odpowiedział, powstrzymując pięścią nadchodzący bek po piwie. Krystyna poklepała go współczująco po ramieniu i odeszła dalej nalewać.
Zebrała się już spora kolejka, odliczająca właśnie grosz od grosza. Widać było, że sporo im brakuje
- Władek! - powiedział jeden z nich - Zrób tak, żeby było dobrze! - i wypchnął jednego z nich w kierunku spodziewającej się zaraz padnących słów Krystyny za barem.
Pewnie, że najlepiej jak jest dobrze. Stolik w cieniu, przy ścianie oklejonej zdjęciami Carlsberga, koło zbierającego kurz fikusa jest zawsze zajęty. Zwykle przez Mariana, odwróconego do wszystkich plecami. Marian a.k.a. Śmieć-Men. Jedyne czego nienawidził to pastwienia się nad oparami z dna. Potrafił powtórzyć to po kilka razy w ciągu dnia. Był strasznym nudziarzem, nikt go nie lubił... Chyba, że jego matka dostała akurat rentę. Podchodził właśnie do lady. Z kieszeni udało mu się wysupłać na prawie całe piwo. Niewiele brakowało.
- 40 groszy Antek. - zwrócił się błagalnym tonem.
- spierdalaj - uciął Antek i odwrócił się z powrotem do baru
- Romuś - tu już bez większej nadziei.
- nalej mu - powiedział Roman, patrząc na cycki Krystyny.
- życie mi ratujesz - wykrztusił, prawie płacząc ze wzruszenia - jestem twoim dłużnikiem.
- ale bierz to i spierdalaj - dodał Roman, kiedy zobaczył jak ten zaczynał rozsiadać się obok niego. Wszyscy mieli tu podstawowe instynkty. Wyczuwali gdy ktoś był przy sianie, jak krwawiącą zwierzynę, dosłowniej - jak rekiny krew.
Dziś jest tu inaczej, sala dla niepalących, bilard, wymyślne stoły góralskie i bambusowe maty. Zmieniła się nazwa,wystrój, menu, zmienili klienci, wspomnienie zostało.
Soundtrack http://www.youtube.com/watch?v=UyC7-vTO0mk
Tygrys jest nawet na YT: http://il.youtube.com/watch?v=VaJce6DwN_4