sobota, 7 lipca 2012

Genesis



Gdzie jestem, do cholery?! -pomyślałem. Wiedziałem jedynie, że głowę rozrywa mi przeszywający ból skroni, wywołujący uporczywe mdłości, nie mogłem skupić wzroku i nic nie pamiętałem. Było ciemno. Nie wiedziałem już czy to nadal ziemia, czy może zdechłem, próbując wbiec po pijaku przed 16 calowe koła rozpędzonego do 30 mil na godzinę, rodzinnego Priusa i koniec końców trafiłem do nieba. Ale cóż, raczej studziłbym entuzjazm w tej materii, chyba bym tam nie pasował. No bo co, ci wszyscy zniewieściali chłopcy w sukniach, popierdalający boso po chmurach, grający na lutni, kręcący te swoje blond włoski wokół pulchniutkich paluchów i ten ich cały wyraz błogości, na tych małych,opasłych ryjach. To chyba byłoby najgorsze. Litości. Jednak coś było nie tak. Nagle zapaliło się światło, oddzielające mrok i te wszystkie pieprzone cienie, które budziły tyle podejrzeń. Boleśnie zwężały mi się źrenice, automatycznie wywołując atak światłowstrętu. Dobrze więc. Mogło być gorzej, ale co teraz? W ustach poczułem niesmak, ledwo udało mi się odkleić język od podniebienia. Susza nie do zniesienia, wstałem z nieskrywanymi zawrotami głowy i chwiejnym krokiem udało mi się dobrnąć do kranu, po czym wsadziłem pod niego głowę, próbując przywrócić trzeźwość umysłu. Myśl- powtarzałem sobie. Myśl, kurwa! Usiadłem, a właściwie zapadłem się, w brunatnym, nadgryzionym już zębem czasu i paroma innymi zębami- zakurzonym fotelu obok. Na stoliku leżała wymięta bezlitośnie paczka papierosów. Jak zawsze. 20 pogiętych, aromatyzowanych whisky i czekoladą, czerwonych Marlboro z filtrem, w miękkiej paczce. Takiej, jak miał ten kowboj z reklamy w latach '90. Zabawne. Tytoń wewnątrz bibułek, to jedyna roślina, którą trzymał w domu. Lecz była ona dobra. Idealna wręcz na tę chwilę. Na krótko błysnął płomień zapalniczki i przestrzeń w okół wypełniły kłęby szarego, ponurego dymu. Z popielniczką podszedłem do okna. Wyjrzałem na ulicę, pod moim wynajętym mieszkaniem na Lexington Avenue 10019. Ciężko było określić czy to dzień, czy noc, było jeszcze jasno, ale na sklepieniu rysował się łuk księżyca. Zaciągnąłem się mocno ostatni raz i wypuszczając dym z płuc, pstryknąłem niedopałkiem w kierunku gołębia, siedzącego na parapecie. Jak ja tych skurwysynów nie znoszę- wycedziłem przez zęby. W tym momencie koło mojej nogi zakręcił się rudy ogon kota Rodriqueza. W zasadzie Admirała Rodriqueza, bo tytułuję go dowódcą sił przeciwlotniczych, od kiedy przyniósł mi w prezencie upolowanego wróbla, wydając z siebie wymowny pomruk zadowolenia "purr". A teraz siedział i knuł. Zapewne knuł niecny plan, jak to ma w zwyczaju, ale tego nigdy się nie dowiemy. Pieprzony kłębek futra, znika na cale noce i dyma co popadnie, wraca nad ranem i śpi do oporu. Zupełnie jak ja, nie mogę mieć mu więc za złe,rajt? Rozmnażania mu się zachciało. Usłyszałem brzdęk kluczy w zamku i pociągnięcie za klamkę. Zza rogu wyłoniła się jej uśmiechnięta twarz. E.- zawsze była uśmiechnięta. Boska wręcz. Bez słów nakarmiła kota, przepędziła ptactwo z parapetu i spojrzała z politowaniem i lekką, zaczepną kpiną w oczach, na mnie. Nasze marzenia były piękne. Ale przecież teraz staramy się o kredyt hipoteczny. Ze skupieniem wkruszyła palcami szczyptę cynamonu do kawy. Zrobiła to z taką precyzją, jakby nic innego przedtem w jej życiu nie miało miejsca. Gdy stwierdziła, że na opuszkach palców nie pozostał ani jeden okruch, sięgnęła powoli po łyżeczkę leżącą na spodku od filiżanki i z jeszcze większą dokładnością zamieszała wszystko powoli, wystudiowaną paletą gestów. Nie przestawałem wpatrywać się w jej twarz.
-W takim stanie. Znowu. Bydlak- pomyślała zapewne. U niej wszystko chodziło jak w zegarku, zwierzęta jej słuchały, miała w domu kwiaty, które podlewała i (o, ironio!) nie usychały, tak jak ja w tej chwili. Wszystko było jej całkowicie poddane, sprawiała wrażenie, że wie co robi. Nie minęło pół godziny a przygotowała kolację, owoce z drzew, mięso i inne elementy, spójnie komponujące się w ten cudny posiłek, którego zapach unosił się w powietrzu, mieszając z resztką papierosowej stęchlizny. Tego potrzebowałem. I wiedziałem, że to było dobre. No chodź w końcu! - Pospieszyła, uśmiechając się E. -Chodź...uh..Boże..przecież nie możesz tak siedzieć całą niedzielę!