
Przeprowadzka z Punkrock City odbyła się bez zbędnych ceregieli. Ostatni łyk taniej tequili o piątej nad ranem, którą przepłukałem gardło, trochę dymu. Bez fajerwerków, poza zgiełkiem i pod osłoną nocy, niedbale, w pośpiechu pozbywając się kostiumu w kolorach flagi konfederacji w jednej z tysięcy budek telefonicznych, wiążę pod szyją wąski krawat codzienności, opuszczam eternię, ostatni raz z lekkością przechadzając się jak kot, nad dachami fabrycznych budynków z surowej jak tatar cegły, rodem z Detroit. Zostawiam po sobie brudny talerz z niedojedzonym kotletem swobody, udając że nie słyszę krzyków potrzebujących pomocy przechodniów. To już nie moja działka. Od teraz musicie radzić sobie beze mnie. Ostatnie czasy niosą za sobą ciągłość delirium, swoistą konsekwencję tej przeprowadzki. Mam humor jak ten deszczowy maj, nieznośny jak ci wszyscy brzydcy ludzie z Tesco. Za podniesiony kołnierz kurtki wpada mi kolejna kropla żółci, w niedomytej szklance gwiżdżą resztki zimnego czaju, nie wiem co mnie tu czeka. Spoglądam w przepitą twarz w lustrze, spuszczając bystrym nurtem toaletowej wody resztkę wspomnienia o byciu kimś więcej, aplikuję dwie ampułki nerwosolu. Moje nadzieje znajdziesz na 16 stronie dziennika miejskiego w dziale "zagubiono". Głosy w mojej głowie mówią że to już.
