sobota, 22 maja 2010


Minęło sporo czasu, przy tych rzadkich okazjach, kiedy się mijamy, patrzy na mnie długo i uważnie. Wygląda nieswojo. Znów patrzymy sobie w oczy, ale kontakt jest płytki i powierzchowny. Nie mamy o czym rozmawiać. Po tylu latach nie mamy sobie nic do powiedzenia. Wcale mi się nie podoba, nawet jej nie lubię. Nijaka. Uosabia wszystko to, czym gardzę, czego nienawidzę. Gdyby zależało to ode mnie, eksterminowałbym takich ludzi bez mrugnięcia okiem. Przedstawia mnie jako kolegę, patrząc porozumiewawczo, mogę wyczytać w jej oczach TO NASZA MAŁA TAJEMNICA. Ale mnie czas zmienił na dobre. Gdyby znała mnie lepiej mogłaby wyczytać z moich MAM TO GDZIEŚ, DZIWKO. Ale jeśli jest ósmym cudem świata, to ja jestem wszystkimi siedmioma. Za dużo deszczu, znów zaczynam odczuwać wszechobecną nienawiść do ludzi. Myśl o tym co chcesz, wszyscy są chujowi, tylko nie ja. Gaszę papierosa i wstaję z pogardliwym uśmiechem. Zaciskam zęby, powinno się umożliwić mi łatwiejszy dostęp do broni. A po chwili sobie myślę "Ee, napiłbym się piwa". I wszystko przechodzi. Bo tak jest. Nie żebym to jakoś szczególnie przeżywał, ale to trochę chujowe. Często wysuwam szufladę w mózgu i wspominam, jak jakiś wiekowy dziadyga. Słuchawki na uszach, papieros, jakiś dobrze znany utwór, który sam wywołuje obrazy z pamięci. Nic mnie wtedy nie obchodzi. Jakbym na nic nie czekał. Czasem też chciałbym mieć siedemdziesiąt lat, siedzieć na ganku i mieć wszystko gdzieś. Bo wszystko już usłyszałem, wszystko zobaczyłem, przeżyłem wszystko co można przeżyć. Ale szybko mi przechodzi.
Smutne jak dupa. Pewnie, kilka rzeczy wywołuje uśmiech zadowolenia na twarzy, ale reszta... Nie wiem co się zmieniło, ale nie mam już siły na tolerancję, skoro jest taka popularna, to tolerujcie moją nietolerancję,bo rzygam jak na was patrzę. Coraz częściej bluzgam na głos w autobusach, potrącany parasolami emerytek, tłukących się o wolne miejsce. Z początku pod nosem, z każdym razem coraz głośniej. To be, kurwa or not to be! Albo jakiś chudy małolat w wytartej czasem, taniej, dresowej bluzie, synchronizuje empetrójkę na dwa telefony, żeby popisać się przed jakąś brzydką, tlenioną koleżanką. Wiem że są z kozanowa, widać po twarzach. Co tym dzieciakom imponuje, nie wiem już, nie chcę wiedzieć, takie czasy, zaciskam pięści, myślę że wytrzymam jeden, czy dwa przystanki. Wysiądą. Nie wysiadają. Znowu krzyczę. Z resztą pierdolić hip-hop. Subkultura pozerów, pseudo-gangsterów, prostaków, jebany kult ulicy. Czasem aż się dziwię, że dalej słucham tej muzyki. Chyba nic mnie nie obraża tak, jak bycie nazwanym hiphopowcem.
Zakładacie czapki, wielkie koszulki HG, polskie sneaki, szerokie spodnie, bluzy z kapturami, gibacie się do chujowych bitów, wielcy biali Murzyni. A jak komuś z was się powie, że James Brown nie żyje, to nie wiecie o co chodzi. Troglodyci, kurwa mać.
Uwielbiam takich jołjołów jak wy. Robiących crip-walk, onanizujących się przy dźwiękach cykaczy z mtv, jarający się gównem gówien. Ja pierdolę. Wdech- wydech-wdech-wydech.
Poza tym wks. Następni. Umrzyjcie, zróbcie coś dla świata. Cyganie, akordeon. No nie, nie, nie, KURWA NIE! Albo wernisaże, artyści wpatrujący się długimi godzinami, analizując strukturę pordzewiałego wieszaka, piejący w niebogłosy, jak cudowna jest interpretacja rzeźby butelki z plastiku, ciśniętej do kosza na śmieci, jako metafora upadku kultury, wolności i przemijania. Podchodzę do "rzeźby" i wyrzucam do niej pustą paczkę. Mam ochotę sprzedać wszystkim po lopezie w tył głowy, na ogarnięcie. Cierpliwość mi się ostatnio kończy, za dużo pracy, za mało luzu i kretyni. Odpuść sobie, że niepotrzebnie się spinam i te recepty na stres, nie czytam Cosmopolitan. Znowu zaczynam dzień od garści tabletek przeciwbólowych, jest pierwsza pi-em. Nie mówię głosem żadnej generacji, a już na pewno nie mojej, nie wziąłem wszystkiego co wiem, z google.com, nigdy nie grałem na giełdzie - prawdę mówiąc, w ogóle jej nie rozumiem - nie znam nazwisk polityków, nie znam nawet partii, a przecież wybory idą. Chyba nie pójdę i znowu będę się wkurwiał przez 4 lata. Nie wiem, co ile kosztuje, ani dlaczego w niedziele wszystko jest inne, a jedyny kryzys jaki znam, to kryzys wartości.